Elementy i fragmenty

…coś więcej niż tylko część całości.

Ijon Tichy o uszczęśliwianiu ludzi

Nie było [profesora Tarantogi] w domu, bo poleciał po coś do Australii. Zamierzał wprawdzie wrócić po paru dniach, ale że hodował jakąś specjalną prymulkę, wymagającą częstego podlewania, osadził na ten krótki czas w mieszkaniu kuzyna. Nie tego, który zbiera napisy po wszystkich klozetach świata, lecz innego, zajmującego się paleobotaniką. […]

Grubo potem Tarantoga powiedział mi, że prymula uschła, kuzyn zapomniał ją bowiem podlewać w paleobotaniczno-gastronomicznym ferworze. Zjawisko uznałem za typowe: kto oddaje się liczbie mnogiej, za nic ma pojedynczą. Dlatego wielcy melioryści, co pragną uszczęśliwiać od razu całą ludzkość, cierpliwości nie mają dla poszczególnych osób.

Stanisław Lem, Pokój na Ziemi

6 stycznia, 2011 Posted by | Stanisław Lem | , , | Dodaj komentarz

Stanisław Lem o starości

Ojciec opowiadał mi o nich pół wieku temu. Niedługo będę starcem, pomyślałem, i tak mnie to zaskoczyło, jakbym sobie powiedział, że niedługo będę krową.

Stanisław Lem, Katar

• • •

Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej drugiej: smuga cienia — kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciało — tego już nie dość. Wymagana jest zgoda. Młodzieńczy wiek ustanawia jako regułę gry — nie, jako jej fundament — niezmienność własną: byłem dziecinny, niedorosły, ale już jestem prawdziwym sobą i taki zostanę. Ten nonsens jest przecież podstawą egzystencji. W odkryciu bezzasadności tego ustalenia zrazu tkwi więcej zdziwienia niż lęku. Jest to poczucie oburzenia tak mocne, jakbyś przejrzał i dostrzegł, że gra, do jakiej cię wciągnięto, jest oszukańcza. Rozgrywka miała być całkiem inna; po zaskoczeniu, gniewie, oporze zaczyna się powolne pertraktacje z samym sobą, z własnym ciałem, które można by wysłowić tak: bez względu na to, jak płynnie i niepostrzeżenie starzejemy się fizycznie, nigdy nie jesteśmy zdolni dostosować się umysłowo do takiej ciągłości. Nastawiamy się na trzydzieści pięć, potem na czterdzieści lat, jakby już w tym wieku miało się zostać, i trzeba potem przy kolejnej rewizji przełamania samoobłudy, natrafiającego na taki opór, że impet powoduje jak gdyby nazbyt daleki skok. Czterdziestolatek pocznie się wtedy zachowywać tak, jak sobie wyobraża sposób bycia człowieka starego. Uznawszy raz nieuchronność, kontynuujemy grę z ponurą zaciekłością, jakby chcąc przewrotnie zdublować stawkę; proszę bardzo, jeśli ten bezwstyd, to cyniczne, okrutne żądanie, ten oblig ma być wypłacony, jeżeli muszę płacić, chociaż nie godziłem się, nie chciałem, nie wiedziałem, masz więcej, niż wynosi zadłużenie — podług tej zasady, brzmiącej humorystycznie, gdy ją tak nazwać, usiłujemy przelicytować przeciwnika. Będę ci tak od razu stary, że stracisz kontenans. Chociaż tkwimy w smudze cienia, prawie za nią, w fazie tracenia i oddawania pozycji, w samej rzeczy wciąż walczymy jeszcze, bo stawiamy oczywistości opór, i przez tę szamotaninę psychicznie starzejemy się skokami. To przeciągamy, to nie dociągamy, aż ujrzymy, jak zwykle zbyt późno, że cała ta potyczka, te samostraceńcze przebicia, rejterady, butady też były niepoważne. Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna, bo zawsze tak jest, gdzie nie ma miejsca na spór ani walkę — podszytą nadto załganiem. Smuga cienia to jeszcze nie memento mori, ale miejsce pod niejednym względem gorsze, bo już widać z niego, że nie ma nietkniętych szans. To znaczy: teraźniejsze nie jest już żadna zapowiedzią, poczekalnią, wstępem, trampoliną wielkich nadziei, bo niepostrzeżenie odwróciła się sytuacja. Rzekomy trening był nieodwołalną rzeczywistością; wstęp — treścią właściwą; nadzieje — mrzonkami; nie obowiązujące zaś, prowizoryczne, tymczasowe i byle jakie — jedyną zawartością życia. Nic z tego, co się nie spełniło, już na pewno się nie spełni; i trzeba się z tym pogodzić milcząc, bez strachu, a jeśli się da — i bez rozpaczy.

Stanisław Lem, Opowieści o pilocie Pirxie: Ananke

Polecam też wpisy związane ze Stanisławem Lemem na moim blogu.

1 Maj, 2010 Posted by | Stanisław Lem | , , , | Dodaj komentarz

Katastrofa

Idylla taka trwała dość długo — prawie rok — do czasu, kiedy rakiety przestały wracać z lotów.

Potem jednak nie wrócił Thomas, wielki, gruby Thomas, który nosił 45 numer butów, lubił robić kawały i hodował pudle — oczywiście najmądrzejsze pudle świata. Nawet w kieszeniach jego kombinezonu można było znaleźć skórki od kiełbasy i kostki cukru, a Szef podejrzewał, że Thomas przemyca czasem pudle na statek — chociaż Thomas zaklinał się, że coś podobnego nigdy mu nawet w głowie nie postało. Możliwe. Nikt się już tego nie dowie, bo Thomas wystartował pewnego lipcowego popołudnia, biorąc dwa termosy kawy — zawsze strasznie dużo pił — i dla wszelkiej pewności postawił sobie trzeci pełny termos w mesie pilotów, żeby mieć po powrocie taką, jaką lubił — zmieszaną z fusami i parzoną z cukrem. Kawa czekała bardzo długo. O siódmej trzeciego dnia skończyło się „opóźnienie dopuszczalne” i Thomas został wypisany kredą na tablicy w nawigacyjnej — on jeden. Takie rzeczy nie zdarzały się — tylko najstarsi piloci pamiętali okres, w którym na statkach występowały awarie i nawet lubili opowiadać młodszym okropne historie z czasów, kiedy ostrzeżenie meteorytowe dostawało się na piętnaście sekund przed zderzeniem — akurat dość czasu, żeby się pożegnać z rodziną. Oczywiście przez radio. Ale to naprawdę były stare dzieje. Tablica w nawigacyjnej była zawsze pusta — i właściwie tkwiła na ścianie tylko siłą bezwładu.

Drugim był Wilmer. Tego, prawdę powiedziawszy, mało kto lubił; właściwie nie było do tego żadnego ważnego powodu — za to sporo drobnych. Nie dawał nikomu skończyć — zawsze musiał wsadzić swoje trzy grosze. Śmiał się głupkowato w najbardziej niestosownych okolicznościach — a im więcej tym kogoś denerwował, tym głośniej się śmiał. Kiedy nie chciało mu się fatygować lądowaniem docelowym, siadał zwyczajnie na trawie obok lądowiska i wypalał ją razem z korzonkami i ziemią na głębokość metra. Kiedy natomiast jemu ktoś wlazł na ćwierć miliparseka w rejon patrolowy, z punktu składał raporty — choćby to był kolega z Bazy. Było jeszcze trochę rzeczy zupełnie drobnych, o których wstyd nawet mówić — wycierał się w cudze ręczniki, żeby jego dłużej był czysty — ale kiedy nie wrócił z patrolu, wszyscy odkryli, że Wilmer to najporządniejszy chłop i kolega.

Stanisław Lem, Opowieści o pilocie Pirxie, Patrol

Dobra literatura zawsze trafnie komentuje rzeczywistość.

25 kwietnia, 2010 Posted by | Stanisław Lem | , , | Dodaj komentarz